"Prywatność w szpitalu przestaje istnieć. Siedzisz w kolejce do psychiatry i wywołują cię na głos. A obok kolejka do okulisty"

- Zapisy ustawy o ochronie danych łamię codziennie. Czy mi się to podoba, czy nie. Inaczej nie byłbym w stanie wykonać swoich obowiązków - mówi nam pan Tomasz, ordynator jednego z oddziałów w szpitalu w niedużym mieście na południu Polski (dane do wiadomości redakcji). Pan Tomasz odpowiedział na nasz tekst o wywoływaniu pacjentów po nazwisku.

Siedzisz w kolejce do onkologa i nagle jesteś wyczytywany na głos, z imienia i nazwiska, do gabinetu. I wszystkie oczy na ciebie. Prywatności nie ma.

Taki przypadek opisaliśmy niedawno. Wywołał on spore poruszenie . Dostaliśmy wiele listów - od pacjentów, którym wyczytywanie nazwisk nie odpowiada, oraz od lekarzy, którzy nie widzą w tym większego problemu. Zdaniem rzecznika praw pacjentów i generalnego inspektora ochrony danych osobowych jest to niezgodne z prawem.

Napisał do nas m.in. pan Tomasz, lekarz, który zgodził się na dłuższą rozmowę. I przyznał: w warunkach szpitalnych prywatność przestaje istnieć.

Anna Gmiterek-Zabłocka: Napisał pan do nas, że wywoływanie pacjentów do gabinetu po nazwisku - i w ten sposób naruszanie ustawy o ochronie danych osobowych - to tylko wierzchołek góry lodowej. Co ma pan na myśli?

Tomasz, lekarz: - Mam na myśli prywatność pacjenta w warunkach szpitalnych, która tak naprawdę przestaje istnieć. Przychodnia i problem związany z wywoływaniem pacjenta po nazwisku to jest drobiazg. Pod pani tekstem było bardzo dużo emocjonalnych komentarzy osób, które buntowały się przeciwko temu, że nie wolno wyczytywać nazwisk chorych.

Ale proponowałbym tym osobom zadać sobie pytanie, czy chciałyby znaleźć się w takiej sytuacji, że siedzą w kolejce powiedzmy do psychiatry, a naprzeciwko jest przychodnia okulistyczna. I co chwila lekarz psychiatra wywołuje swoich pacjentów po imieniu i po nazwisku? Wizyta u psychiatry jest nadal w Polsce zawoalowana piętnem czegoś złego i myślę, że nikt by sobie tego nie życzył.

Część lekarzy, którzy do mnie napisali, argumentowała, że wyczytywanie pacjentów po nazwisku to żaden problem; że wprowadzanie jakichś zakazów w tym zakresie to głupota, szukanie dziury w całym. Również pan napisał, że nie jest sposobem wyczytywanie tylko numerów chorych, bo nie możemy się wszyscy stać numerkami.

- Odniosę się do tego z punktu widzenia lekarza szpitalnego. Jest powiedziane, że pacjent, który leży na sali szpitalnej i ma kartę gorączkową - to takie karty, które można spotkać przy łóżku - nie powinien mieć na takiej karcie wpisanego imienia i nazwiska. By go nie identyfikować. Ale to nie jest respektowane chyba w żadnym szpitalu. Bo karta ma nas informować, kim jest pacjent, więc jak nie wymienić na niej jego imienia i nazwiska? A karty są często przeglądane przez rodziny pacjentów, znajomych. Powinienem praktycznie ciągle robić za to awantury.

I tu wracamy do prywatności pacjentów - wiem, że to dla pana spory problem.

- Tak, bo mamy drobną paranoję. Nas obowiązują ścisłe zasady dotyczące utajniania danych osobowych pacjenta. A z drugiej strony szpital to w pewnym sensie koszary. Tutaj bardzo różni ludzie - różni pod względem wykształcenia, poglądów i pod wieloma innymi względami - spotykają się na jednej sali i tak naprawdę prywatność przestaje istnieć.

Wiem, że u pana w szpitalu sale chorych są duże, np. siedmioosobowe. Jak rozmawiać z pacjentem przy tylu osobach?

- Problem niezachowania intymności to problem, z którym staram się walczyć na co dzień. Gdy na siedmioosobowej sali muszę wypytać pacjenta np. o czynności fizjologiczne, o alkohol, papierosy, czasami o inne intymne kwestie, to wiem, że pacjent nie czuje się komfortowo.

Powiem szczerze, że im dłużej pracuję, tym nie mam mniej wątpliwości, a wręcz przeciwnie - mam ich więcej. I cały czas się zastanawiam, co będzie, jeśli ja się znajdę na miejscu takiego pacjenta, na takiej dużej sali i sam usłyszę pytanie chociażby o to, czy byłem w toalecie, kiedy, jak często. Nie czułbym się dobrze o tym rozmawiając, tym bardziej że moja osobista potrzeba posiadania terenu własnego jest bardzo silna.

Ale widzi pan jakieś rozwiązanie?

- Właśnie nie widzę. Uważa się, że każdy pacjent powinien być zabrany na osobną rozmowę, do osobnego pomieszczenia i tam powinno się przeprowadzić wywiad. Ale to jest niewykonalne. Powiem ogólnie, że jako państwo zadbaliśmy o bardzo wiele rzeczy, natomiast zapomnieliśmy o pewnych sprawach podstawowych. Z jednej strony mamy ramy prawne, które bardzo dbają o czyjąś prywatność, a z drugiej strony mamy realia takich, a nie innych, często niewyremontowanych szpitali, z dużymi salami. I o intymność jest naprawdę trudno.

A jak jest z badaniem chorego?

- To kolejny problem. Każdy powinien być badany w warunkach intymności. Powinniśmy mieć kotary, schować się z tym chorym i go tam zbadać. To też jest niewykonalne. I niestety, wielu moich kolegów jak gdyby pomija ten problem, wiedząc, że nie da rady z nim walczyć. Traktujemy to czasem, jakby problemu nie było, przechodzimy nad tym do porządku dziennego. Choć np. nie wyobrażam sobie, by na wieloosobowej sali pytać o HIV czy o orientację seksualną, co czasami jest konieczne.

Zdarzyło się panu, że któryś z pacjentów zareagował, powiedział wprost, że nie chce, by rozmawiał z nim pan o kwestiach intymnych na sali, przy wszystkich?

- Zdarzało się, ale bardzo rzadko. Czasami jest to też kwestia wyczucia, widać, że ktoś nie mówi tego wprost, ale omija dany temat i wtedy wiadomo, że do sprawy trzeba podejść inaczej. Ale - tak jak mówię - to są naprawdę niezwykle rzadkie sytuacje.

Napisał mi pan, że częściej niż sami pacjenci reagują ich rodziny.

- Tak, zdecydowana większość problemów czy uwag, które dostajemy w związku z leczeniem pacjenta, to są uwagi od rodzin. Czasami jest tak, że pacjent jest w bardzo poważnym stanie i sam nie może zareagować. Ale w większości przypadków te reakcje rodziny to jest taka błędnie pojmowana próba wsparcia tego pacjenta. Często poruszane są naprawdę mało ważne kwestie, jak np. papierek na podłodze.

Wracając do danych osobowych, ostatnio napisała do mnie jedna z internautek. Opisała sytuację z dyżurki pielęgniarek na położnictwie, które zapisywały pacjentki na badania. Pani Ewa* napisała, że mogła poznać imiona, nazwiska, numery telefonów, numery PESEL wielu osób. Zwróciła też uwagę, że w szpitalu czy przychodni pacjent, będąc pacjentem, pozostaje w dalszym ciągu człowiekiem, "posiadającym swoją tożsamość, godność, prawo do intymności i poszanowania informacji na swój temat". Gdzieś to wam, lekarzom, na co dzień umyka? Kwestia ochrony danych, dbania o prywatność chorych?

- Tak, muszę przyznać, to umyka. Z wielu powodów: ze względu na rutynę zawodową, ze względu na liczne obowiązki, ze względu na pośpiech, w którym żyjemy. A może czasem jest nam wszystko jedno? Ale niejednokrotnie bywa i tak, że jest powszechne przyzwolenie lekarza i pacjenta: jeżeli jednemu to nie przeszkadza, to może i drugiemu nie będzie przeszkadzało.

Zapytam wprost: czy bywają sytuacje, że zapala się panu w głowie czerwona lampka i sam zdaje pan sobie sprawę "przecież ja łamię ustawę o ochronie danych osobowych"?

- (Uśmiech) Muszę przyznać, że zapisy ustawy o ochronie danych łamię codziennie, czy mi się to podoba, czy nie, bo najprawdopodobniej nie byłbym w stanie wykonać swoich obowiązków zawodowych. Powiem też inaczej: gdyby zadała pani to pytanie u mnie w dyżurce, to obawiam się, że moi koledzy by to pytanie wyśmiali. Póki co funkcjonujemy w takich warunkach, że zapisy ustawy o danych osobowych są kompletnie niewykonalne w naszej codziennej pracy. Kompletnie niewykonalne.

*Imię internautki zostało zmienione.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.